wtorek, 19 grudnia 2017

Liquid Trio! Duot! Cirerot! Barcelona torna l'esquena, episodi primer! *)


Tydzień bezpośrednio przedświąteczny Redakcja postanowiła przeznaczyć wyłącznie na muzykę improwizowaną, pochodzącą z pięknej Barcelony!

Dziś mamy do odsłuchu trzy płyty, stworzone łącznie przez trzech muzyków. Dwie pozycje wydane … w Polsce (to już w sumie reguła), jedna zaś - to oficjalny bootleg! I szczególna postać, która łączy wszystkie te epizody muzyczne - lizboński rezydent, kataloński saksofonista Albert Cirera.

Jeszcze w tym tygodniu poznamy dwie kolejne, zupełnie nowe płyty nagrane w stolicy Katalonii, tamże opublikowane. Zawarta na nich muzyka bardzo się od siebie różni, choć personalnie wykonana została przez zbliżony aparat wykonawczy. To jeden z wielu uroków muzyki z Iberii!





The Liquid Trio plays Bernoulli

Na początek Płynne Trio, które zagra muzykę improwizowaną, stworzoną wedle zasad …hydrodynamiki, sformułowanych przez Bernoulliego prawie 250 lat temu! **). Agustí Fernández na fortepianie, Albert Cirera na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz Ramon Prats na perkusji. Koncert z Konserwatorium Muzycznego w hiszpańskiej Salamance, ze stycznia br. Trzy fragmenty, zdobione nazwami lokalnych win, 57 minut z sekundami. Płytę Plays Bernoulli – trzecią już w dorobku formacji - dostarcza Fundacja Słuchaj!

Taleia. Piano z klawisza, po części także ze strun, bulgoczące, sonorystyczne soki w tubie saksofonu, talerze w rezonansie – w takim oto stanie zastajemy muzyków na starcie koncertu. Agusti bije w dzwonki, stawia symboliczną synkopę, zachęca młodzież do zwiększenia aktywności. Ramon bierze w ręce kombinerki i rozkręca swój zestaw perkusyjny. Fizyka improwizacji. Ciśnienie w tubie rośnie w postępie geometrycznym, tworzy ciągi dźwięków, drobinki, szczepy dynamiki, hydrodynamiki (perfekcyjna jakość fonii! – krzyczy recenzent i włosy stają mu dęba!). 6 minuta – muzycy są już w sporym galopie, piano nadal z klawisza, progresywny drumming, preparowany tenor (zapewne z tekturową tubą … w tubie). Konwulsyjnie, ciało w ciało, usta w usta, płuca w płuca. 10 minuta – krytyczne wybrzmienie (yeah!). Free improv czerwone, silnie wytrawne, o głębokim smaku, z nutką ortodoksyjnej telepatii. 12 minuta – preparowane igraszki na trzech frontach - piano like drums, drums like tuba, sax like nightingale after nuclear disaster! Wyższa szkoła sonorystyki stosowanej! 18 minuta – burza z piorunami! Muzycy pozostają w ciągłym ruchu – drgania, szemrania, stukoty. Ponieważ znają się doskonale, mogą pozwalać sobie na ryzykowne, wręcz karkołomne rozwiązania dramaturgiczne. I czynią to z ochotą! Fernandez lubi przywoływać młodszych do porządku, stawiać - raz po raz - klasycyzujące stemple. 24 minuta – powrót do free jazzowego galopu, w formie imponującego crescendo! Tuż potem sumiaste poszukiwanie ciszy na finał tego odcinka.

Rufián. Narracja wedle formuły dziś pytanie, dziś odpowiedź. Duet piano – sax w drobnym zwarciu. Dynamicznym, free jazzowym, bez estetycznych skrupułów. Być może w edycji koncertowej muzycy Liquid Trio zatracili nieco subtelności, jaka towarzyszyły im w trakcie studyjnej rejestracji Marianne. W 5 minucie inny duet – piano i perkusja. Szaleńczy, rockowy temperament wykluwa się z głów rozpalonych Katalończyków. Saksofonista wdziera się na trzeciego! Prawdziwa eksplozja! Żywioł koncertu pożera muzyków – być może sprawia to sala koncertowa, której gabaryty nie służą do eksponowania niuansów brzmieniowych. To wino z dużą ilością siarczyn! A na finał znów duo – tym razem Cirera i Prats.

Los pasitos. Muzycy zaczynają od strony ciszy, jakby w odpowiedzi na drobne ambiwalencje recenzenta sprzed chwili. Preparacje, strzępy dźwięków. Muzycy snują się po scenie, jakby śnili na jawie. Agusti stara się porządkować sytuację dramaturgiczną koncertu. Lubi stawiać na swoje. Szacunek dla starszego kolegi czyni z Alberta i Ramona pojętnych uczniów. Ten pierwszy błyskotliwie płynie na tenorze i dostarcza nam duże porcje przyjemności. Agusti i Ramon też dają wiele tej ekspozycji. Jakby bukiet Marianne naprawdę rozkwitał! Brawo! Muzycy drapią się po plecach, drenują ciszę, wstrzymują oddech. Nawet muchy stają w locie, by nie zakłócać tej chwili, nie zagłuszać szemrzącej improwizacji. Wyjście ze strefy ciszy następuje dopiero po 15 minucie. Żmudny proces powrotu do świata żywych, upływa przy kawalkadzie dźwiękowych fajerwerków. Wreszcie czas na konwulsyjny finał koncertu! To dzieje się w naszych uszach! I na oczach gości, wtedy w Salamance, ubiegłej zimy!




Duot Live At JSB 19/01/2017

Na osi czasu – niespodziewanie - cofamy się dokładnie o jeden dzień! Ciągle jesteśmy w Hiszpanii. Tym razem klub JSB, miejscowość Huesca, w pobliżu Saragossy. Na scenie jedynie dwójka muzyków z tria, które przed momentem podziwialiśmy. Jeśli to ta dwójka, to niechybnie przed nami koncert duetu… Duot! Working band Alberta Cirery i Ramona Pratsa, który w tym roku obchodził 10-lecie swojego istnienia. Wydawnictwo cd-r, rozpowszechniane przez samych muzyków w limitowanej ilości egzemplarzy, zwie się Live At JSB 19/01/2017. Zawiera trzy fragmenty, łącznie ponad 72 minuty muzyki.

Uno. Rezonująca rozgrzewka, grzane wino pulsuje w imbryku. Banda koniokradów na rozświetlanej błyskiem piorunów, kastylijskiej prerii. Sopranowe pętle na tle dynamicznego, synkopowanego drummingu. 8 minuta, to pierwszy przystanek na empatyczną sonorystykę. Dekada grania, dekada narastającej synergii w dwóch muzycznych ciałach, nie pozostaje bez wpływu na jakość tej improwizacji. Nawet nie muszą myśleć o tym samym, ani patrzeć na siebie. Ważne, by patrzyli w tę samą stronę! 11 minuta – doskonały flow sopranu. Jeśli Liquid Trio nie stroni od incydentalnych, kameralistycznych wycieczek, to Duot jest prawdziwie pure jazzowy! Solo Ramona ubarwia nam okolice 15 minuty koncertu. Od przaśnej dynamiki do mikrobiologii glazury talerza. Powrót Alberta odrobinę nostalgiczny, pełen refleksji, nieśpieszny. Preparowany tenor tyczy szlak, który pęcznieje, jak grzyby po deszczu. Ramon brnie w to na całego! Pod koniec tej części, jakby inny rodzaj narracji. Tenor burczy, gra wielka orkiestra talerzy, dudnią tomy i werble. Melodia pojawia się niespodziewanie i wiedzie muzyków w krwisty, niemal rockowy galop, który wieńczy ekspozycję niezwykle błyskotliwie.

Dos. Także i w tym odcinku gra wstępna nie jest nadmiernie rozbudowana. Zwinne, szybkie przejście w tłustą, gęstą, niemal cielesną improwizację. Saksofon ciągle nieco schowany na ścianą perkusyjnych eskalacji (może to kwestia rozstawienia mikrofonów pod rejestrację fonii). Duot, to working band, rodzaj poligonu doświadczalnego dla improwizujących muzyków. Obszar, w którym testuje się nowe rozwiązania, sprawdza, jak smakują i czy dobrze działają w różnych okolicznościach. Ten moment koncertu, jakby nam przypominał w tym fakcie. Z drugiej strony Duot lubi smak artystycznego niechlujstwa, punkowego brudu, tudzież dużego luzu w procesie scenicznym. Albert i Ramon doskonale czują się w takim środowisku. 15 minuta – kolejna, free jazzowa galopada, godna wielu amerykańskich wzorców. Zaraz potem zwinnie zejście o stopień ciszej! 22 minuta – tuż po ekspozycjach sonorystycznych, muzycy kleją się do ciszy, tworząc jeden z piękniejszych fragmentów koncertu. Powrót sopranu, a może to rodzaj melodiki? Sporo dźwiękowych permutacji Cirery w jednostce czasu. Ponowne wejście w dynamikę odbywa się przy użyciu brudnej frazy tenoru na tle szytego rockiem pasażu perkusyjnego. Aż chce się zatańczyć! Ekscytujący finał!

Tres. Kobiece przekomarzania w języku Cervantesa umilają nam wejście w drobny encore! Sonorystyczny tenor, szklana perkusja (a może to jednak bar…). Gwar rozmów, niczym field recordings, komentuje wysiłki muzyków, którzy chcą zwrócić na siebie uwagę. Po chwili udaje się jednak opanować bar i na powrót sprawić, by skupienie stało się udziałem także publiczności. Ostatnie słowa należą do Ramona. Saksofon Alberta tli się mikrodronami w oddali.





Albert Cirera Lisboa’s Work ***)

Po ekspozycji trzyosobowej, po duecie, czas najwyższy na incydent solowy. W roli głównej, rzecz jasna, Albert Cirera i jego saksofony. Muzyk zwykł określać swoje jednoosobowe spektakle mianem Cirerot, stąd epitet ten pojawił się w tytule dzisiejszej opowieści. Tegoroczna, czerwcowa, studyjna rejestracja, poczyniona zgodnie z tytułem w Lizbonie, przynosi nam jedenaście fragmentów, wydanych przez Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series jako Lisboa’s Work. Potrwa 42 minuty z sekundami.

Pierwszy odcinek rozpoczyna się rodzajem drum’n’bass na dyszach saksofonu tenorowego. A może rzecz dzieje się już wewnątrz tuby? Trochę jak liczenie żeber wychudzonym zwłokom wysokiego mężczyzny. Akustyczna … elektroakustyka, fizyka improwizacji, chemia preparacji. Drugi jest ciągiem dalszym introdukcji, w konwencji jednak bardziej minimalistycznej. Wszystko dzieje się tu w bardzo wąskiej przestrzeni, między ustami a ustnikiem, wewnątrz tuby, która jest permanentnie otwierana i zamykana. Trzeci stanowi próbę akustycznego poszukiwania dźwięku, wąskiego pasma zanikającej melodii. Muzyk stoi na graniczy ciszy, trochę się z nią droczy. Jej drobiny osiadają na ustniku, wypełniają szczeliny stroika. Jakby jednooddechowe, ekstatyczne solo grane wewnątrz kostki Rubika. Czwarty, zwany Outta, to jakby rewers poprzedniego Into. Dźwięki, gołe molekuły akustyki. Wchodzimy w obszar wielkiego płaszcza rezonancji. Tłumiony meta krzyk instrumentu, który cierpi, ale nie boi się tego, co czyni z nim muzyk w trakcie swoich wulgarnych preparacji. Piąty samym tytułem (Młoda Kuchnia) daje chwilę wolnego naszej wyobraźni. Tekturowa tuba w metalowej tubie? O tak, z pewnością! Drży, skrzeczy, gotuje się w wysokiej temperaturze, eskalując lokalnie hałas. Szósty, to powrót do konwencji perkusjonalnej. Dynamika palców u rąk, elastyczność dysz, cierpliwość tuby. Rodzaj diabelnie wnikliwej, minimalistycznej repetycji. Precyzja, artystyczna inteligencja, bezczelna dociekliwość najdłuższego fragmentu Roboty w Lizbonie. Siódmy, niczym literacka Siłaczka. Multiplikacja szumów, meta dźwięków, osiadanie tłustej melodyki na spoconych wargach saksofonisty. Szczypta autoagresji, wewnętrznej pyskówki. Duch głębokiej przestrzeni, tuż za dźwiękiem (genialna produkcja i takiż mastering!). Trochę dronowych ekspozycji, cichych, nawet z nutką nostalgii. Ósmy wzmacnia efekt pogłosu na wybrzmieniu. Tenorowe mikroballady, niestworzone, smutne opowieści znad Tejo. Odrobina czystych, niepreparowanych oddechów tuby podkreśla wagę tych skojarzeń. Dziewiąty przypomina o prawach fizyki. Saksofonowa wieża ciśnień. Breath in! Breath out! Miniatura, która wybrzmiewa po kilkudziesięciu sekundach. Dziesiąty przynosi dźwięki tańczącego sopranu na rozgrzanym dachu. Pętle, eskalacje, ucieczka w bardzo wysoki rejestr, aż za granicę percepcji naszego słuchu. Jedenasty, pieśń finałowa. Bez melodii, tylko drżenie, choć bez bojaźni. Szum, podmuchy gorącego powietrza, prawdziwa hydraulika dźwięku, argonautyka przedmiotu, zdolnego produkować fonię. Przy okazji, pokaz zwinności oddechowej muzyki, nieskończonej elastyczności jego instrumentu. Finałowy flow zrywa liście ze wszystkich drzew w okolicy, mimo, iż to dopiero początek lata w Lizbonie.


Poprzednie płyty Liquid Trio i Duot omówione zostały w tej właśnie opowieści.


*) kataloński: Barcelona kontratakuje, epizod pierwszy
**) Po szczegóły tej przewrotnej inspiracji odsyłam do okładki płyty
***) Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane są jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz