czwartek, 21 grudnia 2017

Memoria Uno! Tom Chant! Barcelona torna l'esquena, episodi segon! *)


Przed nami kolejny, przedświąteczny odcinek kataloński. Dwie nowe, dodam od razu - niezwykłe płyty. Na pewno także wydawnictwa artystycznie niepowtarzalne w zalewie tegorocznych nowości sceny free improv po tej stronie Atlantyku.

Pierwsze powstało w samej Barcelonie, drugie zaś w miejscu nieco od niej oddalonym (wbrew mojej zapowiedzi sprzed dwóch dni) – mianowicie w Banyoles, miejscowości położonej na północ od Girony, zatem już całkiem blisko granicy francuskiej.




Memoria Uno  Conduccion #100

Zaczynamy od czwartej edycji improwizowanej orkiestry Ivána Gonzáleza - Memoria Uno, przy okazji drugiej datowanej na rok 2017 (tą pierwszą była, wydana późną wiosną w naszym pięknym kraju, Sons Of Liberty. Live at Granollers). Tym razem skład 20 osobowy, który bezwzględnie winniśmy wymienić, nazwisko po nazwisku, instrument po instrumencie. A zatem: Ilona Schneider - głos, Pablo Selnik – flet, Marcellí Bayer – klarnet basowy, Joan Mas - saksofon altowy, Albert Cirera i Tom Chant – saksofony tenorowe, Don Malfon – saksofon barytonowy, Ferran Besalduch – saksofon basowy, Vicent Pérez – puzon i efekty, Joan Bayes i Hilario Rodeiro – laptopy, Diego Caicedo i Dani Pérez – gitary elektryczne, Martín Leiton – gitara basowa, Àlex Reviriego i Marc Cuevas – kontrabasy, Ramon Prats, Juan Rodríguez Berbín i Vasco Trilla – perkusja, Iván González – dyrygentura. Tradycyjnie zatem w przypadku tej orkiestry, każdy koncert, każda rejestracja, to inny skład personalny i instrumentalny. Tu, po raz pierwszy, z użyciem nie tylko akustycznego akcesorium. 

Nagranie poczynione w lutym br. w Centro Cultural Albareda (Barcelona). Dyrygentura nr 100 trwa niewiele ponad 24 minuty. Dostarcza Discordian Records w plikach, a także – co niezwykle rzadkie w przypadku tego labela – na fizycznym nośniku (CD).

Muzycy od samego początku jedzą dyrygentowi z ręki (traktujmy ten zwrot dość dosłownie – Ivan nie stosuje jakichkolwiek notacji w procesie sterowania kolektywną improwizacją, wyłącznie gestykuluje). Niezliczone falangi instrumentów snują swoje opowieści. Jeden z saksofonów akcentuje solową obecność. Może liczyć na kontrapunkty rozbudowanych i zmultiplikowanych sekcji rytmicznych. Elektronika i głos damski także wtrącają nieodzowne trzy grosze. Gęsto, narowiście, nerwowo, gdyż łatwo o samozapłon. Mnogość mikrozdarzeń akustycznych i elektroakustycznych. Każde z nich bacznie analizowane i komentowanie w rozległym gronie muzyków. 3 minuta – odrobina elektrowstrząsów na kablach. Sekcja dęta gra walca dla introwertyków po przeszczepach mózgu. Ta chwila zdaje się wyjątkowo śliczna! W komentarzu pasus z trzygłowego potwora perkusyjnego. Tymczasem sekcja gitar elektrycznych masywnie oliwi struny. Sekcja basowa także zaznacza swoją obecność. Specyficzne search and reflect! Bez eskalacji. W poszukiwaniu wewnętrznej harmonii, która czai się za rogiem. 9 minuta, to skromna dynamizacja narracji – kolejne ogniska dźwięków podłączają się pod globalny flow orkiestry. Tuż potem akcent wręcz jazz-rockowy. I złowieszczy wokal! Dęciaki galopują na zatracenie! Rewia perkusyjna! Narracja gęsta, jak olej. Dzieje się tyle, że recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Nawet szczypta fussion like 70s! 13 minuta przynosi wybrzmienie. Pląsy na zaciągniętym ręcznym. Mikrozdarzenia, perkusjonalne grepsy i flet. Rodzaj dźwiękowego kalejdoskopu. Fantazja recenzenta buzuje! 14 minuta – atak sekcji gitar i perkusji! Doom metal w eksplozywnym natarciu! Matowy, jak świńska skóra! Uspokaja się po … 30 sekundach! A jaki był piękny! Dla przeciwwagi, romantyczny, swingujący saksofon (Cirera? Chant?) na tle twardego akompaniamentu jednej z podsekcji rytmicznych. Ciężka maszyna, jurna lokomotywa rusza z kolejnej stacji na drodze do piekła! Toczy się jednak wyjątkowo zwinnie i nie traci czasu na zbędne przystanki. Tymczasem piękny zjazd kontrabasów do samego dołu (Alex?). Orszak pogrzebowy stacza się wprost do dziury w ziemi (19 min.). Narracja niemal staje w miejscu. Sonorystyczna cisza. Dźwięki saksofonów gotują się w tubach. Cała orkiestra przebiera nogami, gotowa do wymarszu. Wichry wojny tłumione na dyszach! Pulsacje cięższych saksofonów! Struny goreją! Rytm nadchodzi wprost z piekła, dokładnie z dna saksofonu basowego! Wibratory Vasco tańczą na rozpalonych tomach! Drobne incydenty we wszystkich falangach! A kres jest tak bliski… Finałowe crescendo milknie przy gasnącym rezonansie perkusji. Cisza, jak wyrok.




Tom Chant  Stripped Abstract

Początek lipca br., wspomniane wcześniej Banyoles, a dokładnie Església de Sant Romà de Miànigues (nazwa sugeruje, iż mamy do czynienia z obiektem sakralnym). Wewnątrz siódemka muzyków, wyposażona - w znacznym stopniu - w dość specyficzne instrumentarium: Núria Andorrà – bęben basowy i … rice (ryż), Tom Chant – saksofon sopranowy, Ferran Fages – gitara akustyczna i ebow, Ángel Faraldo – stół mikserski bez sygnału wchodzącego (no-input mixing desk /cardboard bowes), Ramon Prats – werbel, Alex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – talerz i taśma magnetyczna. Nagranie zatytułowane Stripped Abstract trwa 45 minut i 45 sekund (jeden trak). Dostarcza nowa inicjatywa wydawnicza Toma Chanta (Hairy Ear Records).

Z uwagi na fakt, iż muzyka zawarta na płycie jest z pewnych względów nierecenzowalna, pozwalam sobie rozpocząć jej omawianie od słów, jakie zawarł w opisie wydawnictwa jej główny kreator, czyli Tom Chant.

Ten utwór jest eksploracją jednego, niejasno zdefiniowanego stanu. Stanu zawieszenia. Albo zawieszonych ciał, z których każde wibruje we własnej, unikalnej częstotliwości.

Formą utworu jest stan. Muzyka jest opisem stanu, czyni to poprzez dźwięk. Wykonawcy także pozostają w stanie zawieszenia. I każdy z nich doświadcza zmiennego stanu wewnętrznego napięcia w akcie ilustrowania tego niezmiennego stanu zawieszenia.

Z ciszy i mroku, szelestu ciemności, stanu wyczekiwania, szmerów, ustawiania przedmiotów, które za chwilę wydadzą dźwięk, po 30 sekundach, następuje start kosmicznego dronu o jednostajnej amplitudzie. Dronu, który z minuty na minutę delikatnie pęcznieje w zakresie instrumentalnym (muzycy jakby dokładali kolejne klocki do konstrukcji narracyjnej). Dodatkowe, silniejsze akcenty elektroakustyczne pojawiają się niezwykle rzadko. Rodzaj artystycznej bojaźni i drżenia. Pulsacja, rezonans, dramaturgiczny niepokój ogarniają całą przestrzeń obiektu, w którym znajdują się muzycy, także całą przestrzeń wewnątrz naszej głowy (stół mikserski czuwa!). Dźwięki płyną szerokim, wartkim strumieniem. Na prawej flance pojawią się ultra drobne incydenty w tubie saksofonu sopranowego. Na lewej, akustycznie przejawia się obecność gitary. Środkiem zaś brnie z mozołem wielka armia wibratorów Vasco Trilli, choć on sam, zdaje się, że używa wyłącznie talerza i strzępek taśmy magnetycznej. Bliżej dźwięków, które na ogół kojarzymy z elementami zestawu perkusyjnego, pozostają Andorra i Prats. Reviriego zakleszczony w głębokim smyczku, trącym żeliwne struny kontrabasu. Fages generuje prądy i fale, które przenikają przez obiekty pozostałych muzyków (recenzent wielu rzeczy jedynie się domyśla, albowiem w dronie Stripped Abstract nie sposób precyzyjnie selekcjonować dźwięki). W 9 minucie wyjątkowo uważny słuchacz doszuka się w płynnej narracji ledwie odczuwalnego crescendo, ale może to tylko złudzenie, wywołane przebywaniem w środku drona. W 15 minucie odczuwamy coś na kształt sprzężenia elektrycznego na lewej flance, na prawej zaś doświadczamy zdarzeń perkusyjnych o syntetycznym posmaku. Muzyka, rodzaj gigantycznego extremum, które wsysa do wewnątrz wszystko, co napotka na swojej drodze. Bez wskazywania drogi powrotnej. 21-22 minuta, to nanoincydenty saksofonu, jakby znaki przecinkowe w potoku świadomości autora. Tuż obok jęki konających kobiet. Żywe granie, w którym dron trzyma się stanu permanentnego zawieszenia. Jego utrzymywanie musi stanowić spore wyzwanie dla wszystkich uczestników tego spektaklu (wzdycha z podziwem recenzent!). W 28 minucie pulsacja zdaje się ulegać drobnej mutacji, ale to także może być tylko złudzenie. W 33 minucie, w nasilającym się skomleniu saksofonu (w formie regularnych, urywanych fraz), dron jakby się rozwarstwiał. Odbiorcom tych dźwięków pozostaje już tylko jedna z dwóch opcji – orgazm albo śmierć!

Finałowe pięć minut dostarcza więcej mikrozdarzeń. 43 minuta, to perkusyjne zabawki, które multiplikują się w oddali. Narracja, która od wielu chwil sugeruje zaszyty w niej noise, od 44 minuty de facto nim się staje.  Ostatnie tchnienie dronu wydane zostaje na komendę. Stan ciszy, osiągnięty w perfekcyjny sposób, smakuje napalmem o poranku. Czas Apokalipsy 2017 dokonał się!


*) kataloński: Barcelona kontratakuje, epizod drugi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz